Mors z Pragi w lodowatej Wiśle (1)

Rubrika: Publicistika – Zajímavosti

  Česká verze

Jakiś czas temu opublikowano na stronach naszej „Gazety Pozytywnej” (Pozitivní noviny) artykuł p.t. „Mors z Pragi w lodowatej Wiśle”, który opowiada o pierwszym noworocznym pływaniu w Wiśle w warunkach zimowych.
Chociaż okazano nam wiele sympatii i zainteresowanie tym pływaniem wśród polskiej publiczności też było duże, to noworoczne pływanie było ostatnim, i do powtórki nigdy nie doszło. Dwa lata później, w Ursusie, przy fabryce ciągników URSUS , pod kierownictwem Jacka Stelmacha i Piotra Kozłowskiego założono pierwszy oddział pływaków zahartowanych, który jednak długo nie istniał i po krótkim czasie się rozpadł.
Byłem bardzo zaskoczony, kiedy się dowiedziałem, że w Polsce dopiero po 28 latach od tego noworocznego pływania powstały kluby morsów, nawet w samotnej Warszawie. Do dzisiejszego dnia zarejestrowano w całej Polsce około 23 klubów morsów www.morsy.viapc.pl/warszawa.php  .
Dziś, 1 stycznia 2007 r., o godzinie 12.00 minęło równych 35 lat od chwili, kiedy doszło do tego niezwykłego sportowego wydarzenia i z tego powodu poprosiłem mojego kolegę w redakcji, Wacława Židka, któremu właściwie to wszystko zawdzięczam, o małą przysługę – żeby opisał na łamach „Gazety Pozytywnej” swoje wspomnienia z tego – w swoim czasie tak niezwykłego pływania, o którym już raz wspominał w swojej książce p.t. „Sam w wirach śluz”.

Cieszę się, że nasza gazeta jest pierwszym medium, które nadmienia to sportowe wydarzenie. Od dnia dziesiejszego, co tydzień publikować będziemy jedną część serialu, przejętego z w.w. książki, w języku czeskim, jak też polskim. W ten sposób umożliwimy nie tylko czeskim , ale też i polskim czytelnikom, zajrzeć do historii tego rodzaju pływania, o którym dziś w Polsce nikt już nie wie.
Na koniec pozwolę sobie zacytować wypowiedź ówczesnego prezesa WOPRu w Polsce, pana Wojciecha Płóciennika, którą wtedy opublikowano na łamach tygodnika „Sztandar Młodych”:
„Nie spodziewałem się, że pomysł Wacława Židka cieszył się będzie takim oddźwiękiem. Zgłosiło się około czterdziestu ochotników. Musieliśmy jednak zastosować surowe warunki selekcji. Dlatego w tym roku było tylko dwóch pływaków. Sądzę jednak, że w przyszłym roku, kiedy na czas rozpoczniemy propagandę, zainteresowanych będzie o wiele więcej. Pływanie zimą ma wiele dobrych stron. Wierzymy, że w przyszłym roku pływanie będzie jeszcze bardziej okazałe. Niech zostanie kamieniem węgielnym pierwszego „Klubu Morsów“ w Warszawie.“

Ta przepowiednia o zimowym pływaniu spełniła się dopiero w roku 2000 – dokładnie po 28 latach.

Pavel Loužecký, 1 stycznia 2007r.

Kocham trzy rzeki – wszystkie są warte miłości, ale te trzy płyną niedaleko i one są mojemu sercu bardzo bliskie. Kocham Berounkę, z oczkami bagna i wodą zaczarowaną rybami pisarza, i wspaniałego człowieka Oty Pavla, Sazawę, z płytką wodą, pełną kamieni, piosenek i marzeń, jak też chłodną królową Wełtawę, nieśmiertelną w nutach, która zawiera wszystko, bo to ona te malownicze księżniczki przyjęła do siebie. Płynie przez królewskie miasto, które można kochać albo nienawidzić, ale ona nie zwraca na to uwagi i pozostaje rzeką królewską, w której jeden człowiek próbował swoich sił...  Elżbieta Szerberowa  

Niech się stanie cokolwiek – nigdy już nie przeżyję tak pięknej przygody jak ta, która tutaj stoi przede mną. Nawet gdybym zdobył Mount Everest albo poleciał na Księżyc, nie miałbym z tego żadnego pożytku i pozostałbym niezadowolony, bo nawet na wierzchołku Himalajów, nawet na powierzchni innej planety nie pozbyłbym się niemiłosiernych wyrzutów, że nie przepłynąłem przez Kanał Panamski.  Kiedyś zapomniałbym o tej górze i o Księżycu, ale nigdy o płynięciu z oceanu do oceanu. Przemijają wspomnienia o przygodach, które przeżyliśmy, ale myśl o przygodzie, której przeżyć nie możemy, pozostaje.  Richard Halliburton

Uważali, że jestem wariatem, czyli „W imieniu prawa!”
 
W pierwszych dniach grudnia odwiedziłem Oldrzicha Liszkę.
„Jak mi przykro, że w tym roku nie popłynę z tobą pod Teatrem Narodowym. Tak bardzo się cieszyłem, ale w domu już zadecydowano, że Boże Narodzenie spędzimy w Warszawie. Ale mam taki pomysł: Popływam sobie w Wiśle albo zrobię coś podobnego, co corocznie urządzamy na Wełtawie w Pradze. Do Polski wyjadę dziesięć dni wcześniej, będę więc miał dosyć czasu, żeby poszukać redakcji jakiejś gazety i poprosić ją o patronat nad tym pływaniem.” Starałem się wyczytać z twarzy swojego trenera, co on o tym myśli. Ale nie można było wyczytać nic, więc kontynuowałem swój monolog. „Hartowanie się nie jest w Polsce jeszcze dobrze znane. Płynięcie w poprzek Wisły w dniach Bożego Narodzenia, wzorem Pragi, byłoby dobrą propagandą dla sportu i dla Czechosłowacji.”
Oldrzich chwilę myślał, a potem powiedział:
„To nie jest zły pomysł. Potrzebujesz do tego tylko technicznej i sportowej zgody związku. Naturalnie byłoby to dobrą propagandą jak w domu, tak i za granicą. Od tego czasu, kiedy zacząłem się hartować, otrzymałem wiele listów z zagranicy. Z Norwegii, Szwecji, ze Związku Radzieckiego, z Finlandii i z Anglii. Pytania wszelkiego rodzaju. Otrzymałem też wiele zaproszeń, żebym przyjechał i popływał sobie z nimi. Tylko że zawsze z jakichś powodów nie dochodziło do tego.”
 
Oldřich LiškaPrzypomniałem sobie wszystko co już Oldrzich przeżył w związku ze swoim sportowym hartowaniem, co wszystko już dla tego sportu zrobił, bezinteresownie, zupełnie za darmo, w swoim czasie wolnym. Sport był dla niego zawsze na pierwszym miejscu, hartowanie kochał więcej niż swoją rodzinę i samego siebie. Zajęło mu to kilka lat, zanim mu się udało uzyskać uznanie dla tego nowego sportu. Robił to chętnie i był przy tym niezmordowany, i wytrwały.
„ Zaraz jutro skontaktuję się z prezesem Związku i całą sprawę z nim omówię.”
Był już późny wieczór, kiedy wychodziłem z mieszkania Oldrzicha Liszki, nestora czechosłowackich pływaków zahartowanych. W tej chwili uświadomiłem sobie, że plan ten mógłby się udać. Ale sytuacja w domu była zupełnie inna.
„ Nigdzie z tobą nie pojadę!” powiedziała mi z gniewem w głosie moja żona Ela, kiedy przedstawiłem jej mój zamiar i plan przepłynięcia Wisły w zimowych warunkach. Natychmiast skończyła się miła idylla domu rodzinnego.
„Chyba nie spodziewasz się, że ciebie tam oczekują z otwartymi ramionami! I pamiętaj, że jeżeli będziesz się kąpał gdzieś pod gołym niebem, to przyjedzie milicja i zabierze cię w kaftanie bezpieczeństwa do domu wariatów! Na to możesz z całą pewnością liczyć.”
Było jasne, że obrała taktykę, którą można by nazwać zastraszaniem i nie było sensu kontynuować tej dyskusji. Ażeby naprawić, co zepsułem, i żebyśmy mogli iść spokojnie do łóżka, powiedziałem:
„Widocznie masz rację.”
Do naszego wyjazdu do Warszawy brakowało dwóch tygodni, więc miałem sporo czasu, żeby żonę przekonać o zupełnej nieszkodliwości mojego zamiaru. Na początku wolałem jej nie mówić, że już mam zgodę trenera. Było jasne, że praca nad zdobyciem jej zgody odbywać się musi powoli i ostrożnie.
Kiedy była w dobrym nastroju, pokierowałem rozmową tak, żeby dotyczyła pływania. Nie pozostało to bez powodzenia, a kiedy nadszedł dzień wyjazdu, można było powiedzieć, że jest wszystko w porządku.
Tłukliśmy się w pociągu całą noc i nasz pociąg przyjechał do Warszawy z opóźnieniem pięćdziesięciu minut. Na dworcu już niecierpliwie oczekiwali nas rodzice Eli, którzy nie mieli pojęcia, na co się zdecydowałem i czego mogą się po mnie spodziewać. Pogoda była taka sama jak w Pradze: ciepło i kompletnie bez śniegu. Przesiedliśmy się do pociągu do Ursusa.
Ja siedziałem przy oknie i obserwowałem, co nowego jest w Warszawie, przy czym jednym uchem przysłuchiwałem się rozmowom o tym, co zdarzyło się ostatnio w naszej rodzinie. Babcia trzymała na swoich kolanach swego czeskiego wnuka i starała się nauczyć go pierwszych polskich słów. Robiła to z pomocą tego, co widziała w oknie. Tomasz jak papuga wszystko starannie powtarzał, ale po chwili stracił zainteresowanie i głośno żądał uwagi dziadka. Po chwili siedział u niego na kolanach, śmiał się uszczęśliwiony i powtarzał zwycięsko: „Dziadek, dziadek!” Swoje zadowolenie potwierdził wielkim buziakiem.
Po warszawskich wieżowcach przyszły typowe niskie domki przedmieścia. Małe prywatne domki, z jeszcze mniejszymi sklepikami, zbudowane po wojnie, tu i tam niskie bloki mieszkalne z betonowych płyt.
Kiedy przejeżdżaliśmy wzdłuż pól z jarzynami, usłyszałem:
„Wacek chce w czasie świąt przepłynąć Wisłę.” To była moja żona. Nie wytrzymała i musiała to swoim rodzicom oznajmić już w pociągu. Przez kilka minut panowała cisza, którą przerwał mały Tomasz:
„Tatuś będzie pływał, tatuś będzie pływał!” wołał i klaskał rączkami. Mężczyzna w futrzanej czapce i jeszcze dwóch innych pasażerów spojrzało z przerażeniem na siebie i potem w kierunku okna, gdzie siedziałem ja. Nie wpadłem na lepszy pomysł jak spojrzeć na zegarek i potem przez okno. Chciałem, żeby mój wygląd był jak najbardziej naturalny, ale najwidoczniej mi się nie udawało. Sądzę, że uważali mnie za wariata.
Za oknami pojawiła się wielka, betonowa płyta, pokryta traktorami. Zbliżał się przystanek Ursusa.
Rozwiązanie znalazła w odpowiedniej chwili babcia. Uśmiechnęła się pobłażliwie i powiedziała:
„Dlaczego by nie miał pływać? Zahartowany jest. Tylko żeby nie utonął.” Dziadek tego nie skomentował, ale z jego uśmiechu można było zrozumieć, że się z tym zgadza.
W drodze z dworca rozmowy poszły w zupełnie innym kierunku, a ja mogłem w spokoju przygotowywać mój dalszy plan.
Byliśmy już drugi dzień w Polsce i pogoda się nie zmieniała. Było ciepło i ja chciałem porządnie sobie w zimnej wodzie potrenować. Sam zimny prysznic mi nie odpowiadał.
Rada rodziny zadecydowała, że po południu pójdziemy na spacer do Włoch, gdzie by mogła być okazja do popływania. Jeszcze raz mnie ostrzeżono, że bez eskorty tutejszej milicji się nie obejdzie. Ale ja w to nie wierzyłem i cieszyłem się, że kąpiel będzie orzeźwiająca.
Dzień był słoneczny i wiał słaby wiatr. W drodze dowiedziałem się, że miejscem mojej kąpieli będzie była glinianka. Glinianka z czasem napełniła się wodą i w gorące lato była ona kusząca dla tych, którzy nie patrzą na zakazy kąpania się, i chcą się w takich miejscach ochłodzić albo utonąć.
Przeszliśmy przez dzielnicę willi i znaleźliśmy się na drodze wśród pól. Latem hodują tu wszelkie rodzaje warzyw. Tomasz wesoło biegł przed nami, w ręce trzymał patyk jako strzelbę z dwoma lufami i bawił się w Indianina. Nagle w trawie koło drogi pojawił się olbrzymi żółw, jakiego można zobaczyć na wyspach Galapagos, ale ja widziałem tylko duży okrągły kamień. Indianin się zatrzymał, pochylił się i powiedział:
„Nie bój się, żółwiu. Ja ci nic złego nie zrobię, nie zastrzelę cię. Ja się tylko tak bawię.” Potem schował strzelbę pod kurteczkę, żeby żółwia nie straszyć i poszedł dalej w kierunku torów. Musiałem się uśmiechnąć.
Po dziesięciu minutach doszliśmy do dołu, który tutaj nazywano „Na Gliniankach”. Nie był duży, ale głęboki. Wokół stało kilka małych domów otoczonych średnio wysokimi drzewami. Rozebrałem się do kąpielówek, rozgrzałem się kilkoma ruchami kraula i sprawdziłem temperaturę wody. Wynosila cztery stopnie. Aż do przeciwległego brzegu płynąłem kraulem z głową nad wodą, tam zawróciłem i z powrotem popłynąłem dla odmiany stylem klasycznym. Jakie to było wspaniałe i jak orzeźwiające w tej upalnej zimie! Nagle się zatrzymałem. Na brzegu stało kilkadziesiąt osób, a następni już dochodzili. Pokazywali w moim kierunku i gestykulowali z podnieceniem.
„To zakład. Na pewno. Z jakiego innego powodu by tam wlazł?” powiedziała młoda kobieta, która była super elegancko ubrana i w prawej ręce trzymała torbę. Była tak bardzo zaskoczona, że nie uświadamiała sobie, że stoi jedną nogą w wodzie.
„Ten na pewno porządnie sobie łyknął wódki, inaczej by tam nie wszedł,” odpowiedział mężczyzna w tym samym wieku, z podniesionym kołnierzem. Widać było, że ciepło mu nie jest i że by czymś wysokoprocentowym nie wzgardził.
Starszy jegomość powiedział głosem speca: „O czym wy mówicie, to na pewno wariat. Czy to jest normalne? Czy już widzieliście coś takiego? Kąpać się w grudniu i w takim chłodzie? Nie mówiłem? Proszę bardzo, już jedzie milicja i zaraz go zabierze.” Na brzegu pojawił się młody milicjant. Najwidoczniej któryś z widzów zadzwonił po niego. Oldřich Liška s Václavem Židkem v Podolí
„Proszę natychmiast wyjść z wody!” krzyczał na mnie ten obrońca porządku publicznego i bezpieczeństwa warszawskiego przedmieścia. Udawałem jednak, że nie słyszę i płynąłem dalej. Kiedy znajdowałem się po drugiej stronie glinianki, wezwanie powtórzono. W końcu we własnym interesie i niedobrowolnie przerwałem swoją kąpiel.
„Proszę o dokumenty i wyjaśnienie, co pan tam robił.” Oddałem mu paszport, który wręczyła mi żona i z pomocą mojej niedołężnej polszczyzny próbowałem mu wszystko wyjaśnić.
„Pochodzę z Czechosłowacji i jestem członkiem sportowego klubu pływaków zahartowanych w Pradze. Tutaj w Polsce jestem w odwiedzinach u rodziców mojej żony. U nas uczestniczę we wszystkich zawodach pływaków zahartowanych, nie mogę więc tutaj przerwać treningów i przyszedłem sobie popływać.” Kiedy przejrzał paszport, oddał mi go i przyjaźnie się uśmiechnął.
„Wszystko jest w porządku, oprócz jednego. Czy pan wie, że kąpiel jest tutaj zabroniona i że mogę panu wypisać mandat? Ponieważ tu jest dno z gliny i łatwo utonąć. I to wiele razy się tutaj zdarzało.”
Zrobiłem minę skruchy.
„Bardzo przepraszam, już tego więcej nie zrobię. Na usprawiedliwienie chciałem powiedzieć, że nie wiem nic o tym, że kąpiel jest tutaj zabroniona.” Kłamałem, chociaż nie było takiej potrzeby. Z jego uśmiechu zrozumiałem, że mi nie wierzy. Poprosiłem go więc o radę, ażeby wszystko było w porządku.
Chętnie bym kontynuował moje treningi, ale nie mam pojęcia, gdzie, i jak to zrobić, żebym ponownie nie popadł w konflikt z prawem. Czy pan mi może coś doradzić?” Spojrzał w dal. To był dla niego problem.
„ Pan powinien się ubrać, bo się pan przeziębi...” przerwał, ale potem mówił dalej. „Chętnie bym panu pomógł, ale nie jest to łatwe. U nas nie wolno się kąpać nigdzie, przynajmniej nie w miejscach, które nie są strzeżone przez ratowników, a tu o tej porze roku nie ma takich strzeżonych miejsc. Albo musi pan mieć Zółtą czapeczkę, ta daje panu prawo pływania w którymkolwiek miejscu. Ale tę czapeczkę uzyska pan przez zdanie egzaminów pływackich przed komisją, a te zdaje się tylko latem na plaży Wisły w Warszawie. Mogę panu jeszcze polecić, żeby się pan zwrócił o radę albo pomoc do komendy milicji rzecznej w Warszawie. Poza tym życzę panu powodzenia w tym ciekawym sporcie.” Podał mi rękę, pożegnał się z całą moją rodziną i szybko odszedł.
Ela Židková„No proszę, nie było tak źle, jak przepowiadałaś,” powiedziałem z nutką zwycięstwa do mojej żony i ubrałem się.
„Jakoś czuję, że to jeszcze nie koniec wszystkiego,” odpowiedziała Ela i pokazała głową w kierunku, skąd do nas szybko nadchodził inny milicjant. Kiedy do nas doszedł, był bez tchu. Najwidoczniej biegł kawał drogi.
„Proszę dowód osobisty i proszę pójść ze mną. Muszę pana zatrzymać i zaprowadzić na komendę.” Natychmiast zrozumiałem, że mówi poważnie i że nie ma zamiaru żartować. Znów zażądał pokazania paszportu.
„Czy pan jest tym człowiekiem, który tu kilka minut temu pływał?”
Skinąłem głową. „Ale właśnie był tu pański kolega i wszystko sobie wyjaśniliśmy.” Próbowałem nadać jakiś kierunek temu rozwijającemu się dramatowi. Na nic to się nie zdało. Nie pomogła nawet bezbłędna polszczyzna Eli, która włączyła się do naszej rozmowy i próbowała wszystko wyjaśnić. W końcu byłem zmuszony do podporządkowania się i towarzyszenia mu na posterunek milicji. On szedł na samym przodzie i trzymał mój dokument jak relikwię. Ja za nim. Za nami szła moja żona z babcią, a na samym końcu kolumny szedł Tomasz.
W drodze na posterunek nikt nic nie mówił. Od czasu do czasu trząsłem się z zimna, w kombinacji z wściekłością. Przewidywania Eli były poprawne.
Na posterunku powitał nas na siedząco kierownik zmiany.
„Przyprowadzam ci go,” oznajmił nasz przewodnik, tak, jakby zatrzymał samego Lotranda.
„Tu jest jego paszport i możesz to od razu spisać.” Położył mój dokument na jego stole za pulpitem, który nas od niego oddzielał. Ja z żoną stałem po jednej stronie, oni dwaj po drugiej. Babcia pozostała z Tomaszem na zewnątrz. Dyżurny wziął mój paszport i zaczął go bez zainteresowania przeglądać. Był już trzecim człowiekiem w ciągu jednej godziny, który tę legitymację przeglądał.
„Więc ładnie i od początku,” powiedział bardzo srogo. „Nazwisko pana? Skąd pan jest?” Zadawał pytania jedno po drugim, a ja odpowiadałem najlepiej, jak umiałem i próbowałem opanować gniew. Tłumaczyłem mu, że ten sport jest uprawiany za zagranicą na masową skalę i nikt nie zwraca na to uwagi, że ktoś się w zimie kąpie. Kiedy zacząłem opowiadać o pięćdziesięcioletniej tradycji tego sportu u nas, dyżurny mi przerwał.
„Komu pan to tutaj opowiada i za kogo pan nas uważa? Myśli pan, że ktoś w to uwierzy? Ja panu powiem, jak sprawa wygląda. Pan jest, jak to powiedzieć, tak jest, pan jest nienormalny. Inaczej by pan do ten lodowatej wody nie wlazł.”
Musiałem piekielnie nad sobą zapanować. Po dyżurnym przyszedł jego kolega, który też powiedział, że o takim rodzaju sportu nigdy nie słyszał, że myśli o mnie to samo i rozkazał, żebym zapłacił mandat w wysokości stu złotych. Wtedy moja cierpliwość się skończyła i ja wybuchłem:
„Panowie, za co?”
„Za publiczne zgorszenie i za niedozwolone kąpanie się,” zabrzmiała odpowiedź dyżurnego.
„Jeżeli jestem wariatem, jak mnie panowie nazwali, to nie można mnie ukarać,” broniłem się, i w tej chwili to najwidoczniej podziałało. Stanęli i popatrzeli na mnie z niedowierzaniem. Ale tylko na krótko.
„Albo pan zapłaci, albo napiszemy do czechosłowackiego konsulatu i pan już nigdy do Polski nie przyjedzie. To panu możemy zagwarantować.” Przy tym zapisywał moje dane osobiste do wielkiej, czarnej księgi, kontynuując: „Niech pan będzie rozsądny i zapłaci. Nie warto robić inaczej.”
„Proszę mnie zrozumieć, nawet gdybym był rozsądny, tak, jak myślą panowie, to nie miałbym z czego zapłacić, bo nie mam polskich pieniędzy. Jestem w odwiedzinach u rodziny. A jeżeli zapłacą rodzice mojej żony, to panowie nie ukarzą mnie, tylko ich. Czy panom o to chodzi?”
„Widzimy, że się z panem nie dogadamy.” W tym momencie zaczęły się powoli otwierać drzwi i spoza nich wyjrzał Tomasz. Obejrzał całe pomieszczenie, jakby kogoś szukał, a potem powiedział z prośbą w głosie:
„Tatusiu, chodź już do domu, chce mi się siusiać.”
Obydwa mundury spojrzały na mnie, potem na chłopczyka w drzwiach, a potem ponownie na mnie.
„Jak to jest? Pan ma dzieci??!” W zapytaniu tego komendanta było więcej, niż rozum był w stanie pojąć.
„Jeżeli do mnie mówi tatusiu, to świadczy to raczej o tym, że tak.” Tego nawet Ela już nie wytrzymała i zaczęła się śmiać.
Mam nadzieję, że teraz skończą się te twoje wariactwa z klubem morsów.„Panowie, czy przyszliśmy tutaj po to, żeby się dowiedzieć, czy mój mąż może mieć dzieci, czy z powodu wykroczenia? Przecież podał on dosyć argumentów, że to, co on robi jest normalne i dobre dla zdrowia. Dlatego proponuję, żeby tę sprawę jakoś zakończyć. Panowie najwidoczniej będą żądali zapłacenia mandatu, a mój mąż nie ma z czego.”
Milicjant za stołem skinął głową.
„Jak powiedziałem, tak będzie. Jeżeli państwo nie zapłacą, to napiszemy o całej sprawie do czechosłowackiego konsulatu.”
Moja cierpliwość się skończyła. Poczułem, jak mi krew napływa do głowy i serce biło mocniej niż zwykle. Prawie krzyknąłem:
„Moje ostatnie słowo: Niech panowie napiszą do konsulatu, co panowie zechcą.” Oczyma dałem Eli znać, że pójdziemy. Wziąłem Tomasza za rączkę i bez pożegnania wyszliśmy z biura miejscowego posterunku milicji. Kiedy zamykałem drzwi, wyślizgnęła mi się klamka z ręki, a przeciąg zatrzasnął drzwi. Babcia czekała na nas niecierpliwie przed budynkiem.
„Już myślałam, że was tam zatrzymają. Wysłałam za wami Tomasza. Myślałam, że jeżeli on przyjdzie, to cała sprawa zostanie szybciej zakończona.” Wszyscy się zaśmiali, chociaż nie aż tak wesoło.

Dalszy ciąg...

Na język polski przetłumaczył Zdislav Wegner

Foto z archivu Václava Židka

Tento článek byl v Pozitivních novinách poprvé publikován 01. 01. 2007.